Na początku był zimny prysznic czyli rodzinna wyprawa w Karkonosze, podczas której uświadomiliśmy sobie, w jak bardzo kiepskiej kondycji fizycznej jest nasze dziecko. Okazało się, że nasza ocena jego wydolności była zdecydowanie nadmiernie optymistyczna a wejście na górski szlak ukazało nam to z całą mocą. Zmartwiło nas to bardzo, gdyż prowadzimy mocno aktywny tryb życia i staramy się podobnie angażować dzieci, niemniej zamiast się zamartwiać wzięliśmy się do działania.
Wiadomo wszem i wobec, że łatwiej działać, mając jasno określony cel, stąd też głowa rodziny wpadła na pomysł, by wystartować z naszym synem w „Warszawo biegnij 2017” na 10 km, tylko że marszem zamiast biegiem. Potem wszystko potoczyło się już szybko: sprawdzenie, jaki jest limit czasu (w tym biegu to 120 minut), następnie ułożenie planu, jak zrobić, żeby się w tym limicie zmieścić. Wszystko zaczęło się 3 miesiące temu.
Ludzie dzielą się na tych, którzy na spacery chodzą i jest to dla nich tak naturalne jak oddychanie oraz na tych, którzy nie chodzą i nie widzą najmniejszego sensu w tym, żeby tak po prostu chodzić.
My spacerujemy od zawsze, taka rodzinna tradycja od pokoleń. Nie wyobrażamy sobie weekendu bez spaceru, no i w tygodniu spacerów też musi być jak najwięcej. W naszych kategoriach ważności spraw ruch jest ważniejszy niż praca stolikowa, zawsze więc, gdy musimy wybierać, bo czas na wszystko nie pozwala, spacer czy terapia przy stole, wybieramy spacer.
Niemniej dotychczas standardowy czas spaceru to była maksymalnie godzina z lekkim okładem, co oznaczało, że w tym czasie robiliśmy do 5 km. Chcąc przejść tych kilometrów dwa razy tyle i zmieścić się w limicie, trzeba było przedsięwziąć plan.
Najpierw zmieniliśmy nazewnictwo i spacer stał się treningiem. Nasz syn wie, że jest coś takiego jak trening, bo tata trenuje, mama trenuje, więc jak obwieściliśmy mu, że od teraz on też będzie trenował, przyjął to ze spokojem.
Potem stopniowo zaczęliśmy wydłużać dystans. Robiliśmy to metodą małych kroków czyli dodawaliśmy mniej więcej kilometr co jakiś czas, kiedy obserwowaliśmy, że Młody się już z nową odległością oswoił.
Następnie tak się szczęśliwie złożyło, że podczas pobytu w górach na urlopie upatrzyliśmy sobie 10-kilometrową trasę, którą każdego dnia pokonywaliśmy sprawdzając progres. Na początku było ciężko, bo nie dość, że dystans większy, to jeszcze dochodziła wysokość, jednak ku naszej wielkiej radości obserwowaliśmy, jak wydolność naszego dziecka z dnia na dzień się poprawia.
Po powrocie na niziny pokonywanie tej samej trasy bez konieczności zmagania się z wysokością okazało się bułką z masłem i od tej pory zaczęliśmy podkręcać tempo. Wyeliminowaliśmy przysiadanie po drodze i pilnowaliśmy, by syn w międzyczasie za bardzo nie przyspieszał, co mogłoby spowodować, kolokwialnie mówiąc, zatarcie a tym samym uniemożliwić pokonanie dystansu w określonym czasie. I tak każdego dnia do rozpoczęcia szkoły pokonywaliśmy 10 km w lesie, skrzętnie notując wyniki i dzieląc się ze sobą wzajemnie osiągnięciami. Kiedy Adam był na spacerze ze swoim tatą, ja dostawałam na telefon zdjęcie ekranu zegarka treningowego z końcowymi parametrami. Kiedy trening realizowałam z nim ja, to tata dostawał smsem zdjęcie. W ten sposób wzajemnie napędzaliśmy się do realizowania treningów.
Dla nas to przedsięwzięcie stało się projektem rodzinnym, pracą zespołową, do której dołączały także nasze młodsze dzieci, gdy miały na to ochotę. Zawsze powtarzam, że grunt to dobrze zgrany zespół i taki właśnie udaje nam się tworzyć, w czym utwierdziła nas realizacja naszego projektu. Czasem sobie myślę, że jesteśmy jak dobrze naoliwione trybiki, zębatki czy co tam jeszcze, które zawsze wskakują na swoje miejsce i podejmują działanie we właściwym momencie.
Pogoda w niczym nam nie przeszkadzała, bo, jak to mawiają, nie ma złej pogody, jest tylko nieodpowiednie ubranie. W naszym domu to oczywiste, że na trening idzie się w każdą pogodę a że niektórych to dziwi…
Po rozpoczęciu roku szkolnego intensywność treningów nieco spadła, co oznacza, że niektóre były krótsze, czasem robiliśmy dzień tzw. resta czyli dzień bez treningu a kiedy były możliwości czasowe na więcej, „trzaskaliśmy” dyszki.
I w takim rytmie kroków, które miały nas doprowadzić do celu, przywitaliśmy 1 października czyli dzień naszego rodzinnego startu w „Warszawo biegnij 2017”.
Stale motywowaliśmy Adama, że trenujemy do startu w zawodach, że będzie medal, że będziemy świętować. Jakkolwiek podczas treningów udawało nam się mieć zapas czasowy do limitu rzędu 10 minut, nie mogliśmy ryzykować, że medalu nie będzie, zatem przedsięwzięliśmy kolejny plan.
Polegał on na tym, że ruszamy całą czwórką (mama, tata, dwójka młodzieży, jedno dziecko nie wyraziło zainteresowania udziałem w wydarzeniu) i na trasie, w zależności, jaki będziemy mieć czas, zdecydujemy, czy wszyscy razem idziemy do mety, czy też ja z Zosią biegniemy przodem, wygarniamy medale i na mecie czekamy na chłopaków, żeby im je założyć niezależnie od czasu, w jakim pokonają dystans.
Warto nadmienić, że od trzeciego kilometra zamykaliśmy stawkę. Nie było za nami nikogo oprócz wozu policyjnego, który zawsze jedzie na końcu biegnących. Jak tylko mijaliśmy dane miejsce służby porządkowe od razu zwijały barierki. Dziwne uczucie, ale na szczęście jesteśmy zaprawieni w przyjmowaniu zaciekawionych spojrzeń i robieniu niestandardowych rzeczy, więc przyjęliśmy eskortę policji z całym dobrodziejstwem i cieszyliśmy się ich towarzystwem.
Po drodze mijaliśmy wiele osób, które nas pozdrawiały, gratulowały, zagrzewały do walki. Jedni się dziwili, inni się uśmiechali, bili brawo, mówili dobre słowo.
Nikomu spotkanemu, poza jedną starszą panią, nie przeszkadzało nawet to, że całe ulice Warszawy mieliśmy tylko dla siebie i z naszego powodu ruch był wstrzymany na dłużej niż zwykle.
Było pięknie. Po prostu pięknie i już.
Po piątym kilometrze zdecydowaliśmy, że my, dziewczyny czyli ja i córka Zosia, ruszymy do przodu biegiem a chłopaki będą iść dalej w swoim tempie. Było nam szkoda ich zostawiać, ale medale trzeba było zabezpieczyć.
Biegłyśmy więc co tchu w płucach same przez Warszawę, bo, jak wspomniałam wcześniej, wszyscy inni już dawno pobiegli, jednak zupełnie nam to nie przeszkadzało. Warszawa była nasza.
Wpadłyśmy na metę wśród oklasków i wiwatów, trzymając się za ręce i unosząc je w triumfalnym geście, bo już obie wiedziałyśmy, że zwyciężyliśmy jako rodzina. Teraz pozostawało tylko czekać na chłopaków.
Poinformowałam pana spikera, że jeszcze na trasie jest Adam ze swoim tatą i że nie wiem, czy zmieszczą się w czasie, ale potrzebuję dla nich medale. Dostałam je na wszelki wypadek.
Czekaliśmy wszyscy, także z moją Mamą, aż chłopcy dotrą do mety i zupełnie nie wiedzieliśmy, kiedy to nastąpi. Mogłam jedynie prognozować, odnosząc się do czasu z naszych treningów. Czekaliśmy więc.
Wreszcie się pojawili na horyzoncie a zaraz za nimi kolumna złożona z wszystkich ratowników, którzy dołączali do nich po drodze oraz trzy wozy policyjne. Nie każdemu trafia się taka eskorta.
Ich sylwetki stawały się coraz większe a pan spiker stanął na wysokości zadania. Poinformował wszystkich, kim jest Adam, że ma autyzm i padaczkę, ale się nigdy nie poddaje. Że idzie ze swoim tatą. Że mama czeka na mecie. Że to właśnie on jest największym zwycięzcą tego biegu.
I tak właśnie było. To Adam był zwycięzcą. To myśmy to zrobili.
Spiker nie przestawał mówić, ludzie wiwatowali i bili brawo, my wszyscy rodzinnie płakaliśmy ze wzruszenia a Adam się uśmiechał. Moi zwycięzcy, przekraczający linię mety z uniesionymi ramionami.
Padliśmy sobie w objęcia, świętując nasze zwycięstwo. To była nasza i tylko nasza chwila. Dopiero potem przyszedł czas na medale i pamiątkowe zdjęcia. Adam oglądał i obracał w palcach medal, Zosia się tuliła a my wiedzieliśmy, że razem możemy wszystko.
To był piękny dzień. Jeden z piękniejszych w moim życiu.
Nie byłby taki piękny, gdybyśmy nie zrobili tego razem.
A Ty? Co chcesz robić ze swoim dzieckiem?