Niedzielny poranek w Warszawie. Wychodzę z domu. Telefon głęboko schowany w plecaku do biegania. Nie zamierzam wchodzić w żaden kontakt ze światem zewnętrznym bardziej niż to konieczne. Zaczyna się mój czas. Zimny wiatr szczypie w odsłonięte części ciała, więc przyspieszam kroku. Nie jeżdżę autobusami, więc nie sprawdziłam godziny odjazdu. Okazuje się, że trzeba czekać dziesięć minut, więc bez zastanowienia ruszam szybkim marszem do kolejnego przystanku – przy okazji powoli rozgrzeję mięśnie, by szykowały się do biegu, który dziś przed nami. Docieram na przystanek, tu jeszcze trochę czekania, więc delektuję danym mi czasem, podskakując w miejscu i wykonując figury, których kobiety w okolicach pięćdziesiątki zwykle publicznie nie robią. Co tam. Dziś jest mój dzień. Mój dzień i mój bieg. Bieg wdzięczności.
Myślę o swojej drodze ze wzruszeniem. Siedem lat temu byłam naprawdę w kiepskiej formie. Do stu kilogramów brakowało mi tylko dwieście gramów, kręgosłup nie domagał, byłam wciąż zmęczona i chyba nieszczęśliwa, choć nie mam pewności. Zawsze myślałam i myślę o sobie jako o szczęściarze. Lubię się tak nazywać. Wdzięczność jest dziś we mnie dominującym uczuciem. Przepełnia mnie od stóp do głów. Każda komórka mego ciała śpiewa pieśń wdzięczności. Za mnie. Za moją głowę. Za moją wytrwałość. Za moją zdolność odradzania się za każdym razem jak Feniks z popiołów. Za mieszankę buntownika i pokory w jednej osobie. Za odwagę kwestionowania rzeczy i stawiania trudnych pytań. Za umiejętność łączenia kropek. Za zdolność bycia w stadzie tak samo bardzo, jak bycia samotną wilczycą. Za mój system wsparcia. Za wszystkich ważnych ludzi przy mnie. Za wiele rzeczy, których nie sposób by wymienić. Za moją drogę.
Rozmyślam więc sobie o tym i o owym, jadąc autobusem. Jestem skoncentrowana, zatopiona w sobie, zachowuję zasoby na bieg, który za chwilę. Docieram na miejsce startu. Uwielbiam tę atmosferę. Tyle tysięcy ludzi przyszło, żeby pobiec przez Warszawę. Niektórzy w grupach, inni w pojedynkę. Starzy i młodzi. Szczupli i grubi. Każdy tu pasuje. Przez megafony leci „Sen o Warszawie” Niemena. Mam ciary na plecach i łzy w oczach. Ustawiam się na końcu i spokojnie czekam, aż przyjdzie na mnie kolej. Zawsze staję na końcu. Znam siebie, swoje możliwości i wiem, jak dbać o swoją głowę, a jej nie robi dobrze, gdy wszyscy mnie wyprzedzają, zatem strategicznie obieram pozycję w ostatnich rzędach. Odliczanie, najszybsi już prują do przodu, a my powoli przesuwamy się do linii startowej. Kiedy ją mijam, włączam zegarek i ruszam. Najważniejsze teraz to nie dać ponieść się pędowi tłumu i robić swoje. Błogosławię swoje skupienie i tuptam wolniutko, pilnując, by nie zacząć zbyt szybko – to się nigdy u mnie dobrze nie kończy. Nie jest łatwo. Morze ludzi przede mną, a ja na szarym końcu. Chciałoby się przyspieszyć, biec razem z innymi, ale nie, trzeba się pilnować. Gadam ze sobą, że robimy swoje, nie bacząc na innych. I wtedy przychodzi pomocna myśl, że przecież wciąż robię inaczej niż inni. Jestem w tym świetnie wytrenowana. Od tylu lat robię swoje z moim dzieckiem, nie zużywając moich bezcennych zasobów na dyskusję z tymi, którzy wiedzą lepiej, jak powinnam żyć i jak powinnam prowadzić moje dziecko. Nauczyłam się chodzić własnymi ścieżkami, zapraszając na nie tych, którzy potrafią zobaczyć więcej, niż widać na powierzchni. Nie interesują mnie ci, którzy nie są w stanie widzieć tego, co niewidoczne dla oczu. To nie jest moje plemię.
Biegnę zatem w swoim tempie, rozmyślając. Chyba nie umiem nie rozmyślać. Rozkminy to moja druga natura. Wciąż to robię. Bywają męczące, ale jak bez nich żyć? Wciąż coś odkrywam. Uwielbiam ten moment, gdy kropki łączą się po nowemu, a dawny paradygmat leży w gruzach. Ekscytacja, która temu towarzyszy, zawsze mnie obezwładnia. Najlepsze jest to, że wiem, że za chwilę znów będę weryfikować to, co wiem, na nowo, bo powstanie kolejne połączenie kropek. Już się tego nie boję. Uwielbiam poddawać rzeczy w wątpliwość, stawiać pytania, zastanawiać się, gdzie popełniam błąd. Wiem, że odpowiedź już na mnie czeka i za chwilę będzie moim udziałem.
Rozmyślam, biegnąc. Biegnę, rozmyślając. Usłyszałam niedawno, że kiedy biegniesz po Ziemi i biegniesz razem z Ziemią, możesz biec w nieskończoność. Tego się trzymam. Trzymam się też przekonania, że biegnę głową, nie nogami. Rzetelnie pracowałam, jestem przygotowana. Nie ma wytrzymałościowego powodu, bym nie przebiegła założonego dystansu, jeśli tylko głowa nie zawiedzie. W tym też mam trening. Ponoć wszystko jest w bani, pilnuję jej zatem każdego dnia, jednocześnie znam doskonale dotkliwe konsekwencje, gdy o tym zapominam.
Biegnę ulicami Warszawy, myśląc o moim bieganiu. Kiedyś głęboko wierzyłam, że bieganie nie jest dla mnie. Wszystko, tylko nie bieganie. To, co uznałam za prawdę o mnie, stało się moją prawdą. To „nie dla mnie” dzwoni mi w uszach. NIE DLA MNIE. NIE DLA CIEBIE.
Jakże często ludzie z autyzmem dowiadują się do swojego otoczenia, że coś nie jest dla nich. Jakże często słyszą, że inni coś mogą, ale oni nie. Słyszą i przyjmują za swoją prawdę, bo nie mogą zakwestionować, bo nie mają na dany moment zasobów, by móc się nie zgodzić. Myśląc o swojej drodze do biegania, które kiedyś było nie dla mnie, zastanawiam się, w jaki sposób dochodzi do tego, że ktoś wpada na pomysł, co dla kogo jest, a co nie jest. Przecież nikt z nas nie chce być w żaden sposób ograniczany cudzymi pomysłami na to, co jest dla nas możliwe. Nie ma naszej zgody, by ktoś inny nam mówił, co możemy, a czego nie możemy. Co powinniśmy, a czego nie powinniśmy. A jednak wobec ludzi w spektrum autyzmu arbitralnie podejmowane są decyzje, jak daleko ma sięgać ich horyzont. Czemu tak?
Czemu by nie zamienić myślenia w kategoriach „to nie dla ciebie” na bezwarunkowe wsparcie i wiarę w potencjał człowieka? W jego zdolność do zmiany, do uczenia się, do sięgania po swoje pragnienia, do doświadczania siebie w sposób, o jakim marzy.
Mi się marzy, żebyśmy, patrząc na człowieka z autyzmem, każdego innego też, widzieli jedynie potencjał i zadawali pytanie „co jeszcze jest dla Ciebie możliwe?”.